niedziela, 17 maja 2015

Garść informacji

Ostatnio rzadko tutaj bywam. Cóż, jest to spowodowane moją sytuacją osobistą, a także zbliżającą się wielkimi krokami obroną pracy magisterskiej (która jeszcze nie jest niestety skończona :P). Żegnam się więc z Wami do lipca, wtedy bowiem będę mogła tu wrócić i znów zająć się blogiem. 
Pozdrawiam Was ciepło! :)

piątek, 1 maja 2015

Marcin Mortka - Karaibska krucjata. Płonący Union Jack.

Seria: Karaibska Krucjata, część I
Tytuł: Karaibska krucjata. Płonący Union Jack.
Autor: Marcin Mortka
Wydawnictwo: Fabryka Słów, 2011
Pierwsze wydanie: 2005
Gatunek: Fantasy
Strony: 424

Kapitanowi Williamowi O'Connorowi, dowódcy fregaty „Magdalena”, niewiele można zarzucić jako człowiekowi czy żeglarzowi. Może jedynie to, że bez przerwy się na wszystkich obraża. I że nie słucha dobrych rad. I że jest zbyt szlachetny, by wziąć się do piractwa i zbyt rozwydrzony, by grzecznie służyć w Royal Navy. I że ciągle nie chce wywalić z załogi tego cholernego kuka Butchera. A nade wszystko — że bez przerwy pakuje siebie, okręt i załogę w tarapaty...
źródło: lubimyczytac.pl

Morskie klimaty to coś, co uwielbiam w powieściach, a kiedy delikatnym morskim falom towarzyszą okręty pod piracką banderą, nie potrafię sobie odmówić przyjemności czytania. Cóż, zawsze ciągnęło mnie na szerokie wody i chociaż w ten sposób mogę wyobrazić sobie, że żyję na statku pełnym marynarzy. W towarzystwie pechowego kapitana i jego dwóch wiernych kamratów, którzy w niebywały sposób zawsze potrafią sprowadzić go na ziemię, spędziłam czas o wiele milej, niż z początku się na to zapowiadało. Nie, nie odpłynęłam po pierwszych zdaniach, ale pan Mortka jak zawsze zadbał o to, bym w końcu zatraciła się w powieści.

Mówiłam już, że Marcin Mortka jest moją ogromną miłością. Cóż, nie w taki sposób, nie myślcie sobie nic głupiego! Po prostu zakochałam się w jego twórczości, gdy tylko sięgnęłam po Morza Wszeteczne, które wyszły spod jego pióra (panie Marcinie, ja ciągle czekam na Wyspy Plugawe!).  Styl i język jakim się posługuje jest naprawdę wyjątkowy. Gdyby ktoś dał mi do przeczytania powieść, nie mówiąc mi, kto jest autorem, jestem pewna, że niemal od razu bym rozpoznała Marcina Mortkę. Bohaterowie, których kreuje niemal od razu zdobywają moje serce, a humor, który wylewa się litrami z zapisanych stron sprawia, że głośno się śmieję. Co jest jeszcze takiego wyjątkowego w Jego twórczości? Ano to, że większość powieści rozgrywa się w morskich klimatach, czyli tam, gdzie lubię najbardziej.

William O'Connor, kapitan okrętu "Magdalena", który za swoją załogę ma bandę zakapiorów, nie należy do osób, które miałyby zbyt dużo szczęścia w życiu. No cóż, uczucia lokował nie tam, gdzie powinien, a jego długi język nieraz sprowadził na marynarzy kłopoty. Butny i przemądrzały, wie wszystko najlepiej i za nic ma dobre rady swych kolegów. Jest jednak dżentelmenem, chociaż on akurat się poci. Polubiłam go od samego początku. Dlaczego? Jest on bowiem bohaterem z krwi i kości, kimś kto nie jest pozbawionym wad ideałem. Jego minusy można by wyliczać w nieskończoność, a mimo to budzi sympatię czytelnika. Oprócz niego mamy tutaj cała plejadę świetnie skonstruowanych bohaterów (a jakże, pan Mortka jeszcze nigdy mnie pod tym względem nie zawiódł). Między innymi przyboczni naszego głównego bohatera oraz narratora całej powieści, Vincent Fowler oraz Edward Love.

Poczucie humoru Marcina Mortki jak zwykle wpasowało się w moje gusta. Utrzymane w ironiczno-sarkastycznym tonie, nieraz absurdalne gagi powodowały szeroki uśmiech na moich ustach. Znalazło się tutaj także wiele odniesień do innych pozycji literackich, bądź filmowych, np:

"- Kim jesteś? - Marynarz pospiesznie sprawdzał poczytalność czarnoskórego wojownika. - Jak masz na imię?
- Rambo! - wymamrotał Murzyn i odruchowo wyciągnął dłoń po muszkiet."

O fabule nie będę dużo rozprawiać. Bynajmniej nie chodzi o to, że była nudna, wręcz przeciwnie. Musiałabym Wam po prostu zdradzić połowę książki, a tego nie chcę. Historia bowiem jest pełna zwrotów akcji, zaskakujących momentów, nieprzewidywalnie pędzi na przód porywając ze sobą czytelnika i nie dając mu chwili wytchnienia. Umiejscowienie akcji w okolicach roku 1700 wyszło na plus, ale ja jestem historyczną ignorantką i nawet to, że autor nagiął pewne fakty wcale mi nie przeszkadzało. Prawdę powiedziawszy, gdyby sam się do tego nie przyznał, sama bym tego nie zauważyła. Co mi się również podobało? To, że nie czytamy tu o superbohaterach, którzy są obdarzeni wyjątkową, nadludzka mocą, tylko o zwykłych ludziach, którzy zjawili się w  nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie i teraz ponoszą tego konsekwencję. Elementów fantastycznych nie było za wiele, nie oznacza to, że nie pojawiło się wcale. Myślę, że takie subtelne napomknięcia były dobrym zabiegiem.

Karaibska Krucjata. Płonący Union Jack., to książka, która dostarczyła mi tego, do czego została napisana - rozrywki i relaksu. Nie jest ona w żaden sposób wymagająca, ale jest to jedynie plusem tej powieści. Czyta się ją niezwykle szybko, a bohaterów można polubić już od pierwszej strony. Cała fabuła jest nieprzewidywalna, a autor szarpie naszą rękę, abyśmy podążali za nim, co jest po prostu mocną jazdą bez trzymanki. Podczas lektury nie można się nudzić.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...