niedziela, 2 lutego 2020

Anne Bishop - Efemera




Anne Bishop
Sebastian
Belladonna
Most Marzeń


Efemera to świat, który został rozbity na wiele krain, które zwane są krajobrazami. Zrobiono to ze względu na zagrożenie, które niósł ze sobą Zjadacz Świata. Podróż odbywa się za pomocą mostów. Nie jest to jednak prosta droga – przenoszą one bowiem podróżnika nie tam, gdzie sam pragnąłby się udać, ale w to miejsce, do którego przynależy jego serce. Po pokonaniu i uwięzieniu Zła w jednej z krain, całą strukturę utrzymuje magia Krajobrazczyń. Pewnego dnia jednak ktoś w swojej głupocie wypuszcza potwora na świat. Po raz kolejny Zjadacz staje się zagrożeniem...

Seria książek „Efemera” to moja pierwsza i, jak na razie, jedyna przygoda z powieściami Pani Bishop. Słyszałam o niej wiele opinii, jedni chwalą a inni pogardzają. Ja, muszę przyznać, przeżyłam całkiem miłą przygodę w trakcie lektury powieści, z rozpalonymi policzkami pochłaniałam kolejne strony. Myślę też, ze na tej serii nie skończę. Ale do rzeczy.

Seria składa się z trzech powieści - „Sebastian”, „Belladonna” oraz „Most Marzeń”. Jest też krótka nowelka pt. „Głos” umiejscowiona pomiędzy tomem drugim a trzecim, jako wprowadzenie do wydarzeń z ostatniego tomu, ale spokojnie można sobie odpuścić czytanie, bądź potraktować ją jako tylko taki smaczek. Głównym bohaterem każdej z nich, jak się można domyśleć ktoś inny. Postacie są jednak ze sobą spokrewnione, a ich losy przeplatają się przez całą serię.

Muszę przyznać, że lektura powieści byłą dla mnie sporym zaskoczeniem. Nie miałam żadnych oczekiwań, a wręcz przeciwnie. Spodziewałam się, kolokwialnie mówiąc, gniotu, a tu okazało się, że Anne Bishop idealnie wpasowała się w moje gusta. Nie oszukujmy się, to jest typowa babska fantastyka, w której miłość i uczucia grają główną rolę. Oczywiście, cielesność też jest ważna, jednak, wbrew temu co przeczytałam na okładce książki, zostaje gdzieś w tle. Nie brak tutaj konfliktów wewnętrznych, kłótni, rozstań i powrotów.

Autorka świetnie operuje językiem. Ma lekkie pióro, które sprawiało, że nie można było oderwać się od lektury. Nie tłumaczy każdego słowa, które wprowadza, pozwala, abyśmy mogli z kontekstu zdania domyśleć się, co to oznacza. Jest także całkowicie pewna tego co pisze. Nie zostawiała niezamkniętych wątków, nie przyspiesza akcji, by coś domknąć, a świat wykreowany przez nią mnie zachwycił. Dialogi nie są miałkie a postaci niezwykle dojrzałe, zmieniające się w trakcie posuwania się akcji do przodu.

Jedyne zarzuty mam do ostatniego tomu. Nie był już aż tak porywający, akcja w pewnych momentach zwalniała i była nawet przynudnawa. Nie podobała mi się stworzona także przez autorkę rasa Triad. Nie lubię zabiegu, gdzie w jednym ciele żyje więcej niż jedna osoba, ale wiadomo, to wszystko kwestia gustu. Postać Lee także straciła tutaj w moich oczach – zrobił się naburmuszonym chłopcem. Niemniej jednak i tak wspominam powieść z sentymentem. Polecam serię każdemu, kto lubi fantasy okraszone babskimi historiami.

sobota, 25 stycznia 2020

Lucy Foley - Morderca jest wśród nas


Lucy Foley
Morderca jest wśród nas
Filia, 2019

Grupka przyjaciół z dawnych lat wybiera się, jak co roku, na imprezę sylwestrową. Tym razem padło na miejscówkę w górach. Chata, w której spędzają czas znajduje się na odludziu, co niesie za sobą pewne konsekwencje. Są bowiem odcięci od świata i cywilizacji, co traktują jako niezłą rozrywkę, jak przystało na prawdziwych mieszczuchów. Wszystko oczywiście jest do czasu – jedno z nich ginie. I nie był to wypadek, a brutalny mord. Kto z nich jest mordercą?

Co skłoniło mnie po sięgnięcie po tę powieść? Były dwa powody – zazwyczaj czytam fantastykę, więc stwierdziłam, że potrzebuję jakiejś odskoczni, więc padło na kryminał. A drugi powód? Lubię takie kryminalne zagadki. Uznałam, że będzie to świetna rozrywka, ale już po kilku stronach wiedziałam, że to jest jednak niewypał. A dlaczego? Cóż...

Powieść od samego początku wydawała mi się miałka. Denerwował mnie pompatyczny styl autorki, pełen jakieś bliżej nieokreślonej wyniosłości. Ale do rzeczy. Historia przedstawiona jest z perspektywy kilku bohaterów. I tak po kolei poznajemy historię opowiadaną z perspektywy Emmy, Katie, Mirandy, Douga oraz Heather. Autorka usilnie próbuje nam pod nos podstawić portret psychologiczny każdego z nich oraz przedstawia to, jak widzą oni pozostałych uczestników wyjazdu, czyli Bo, Nicka, Marka, Gilesa i Samiry. Każdy z nich ma dość złożoną przeszłość. Historie te jednak wydały mi się miałkie i takie bardzo na siłę.

Bohaterowie, mimo tego, że mają już swoje lata na karku, zachowują się czasami jak spuszczone ze smyczy szczeniaki. Raczej nie zapałałam sympatią do żadnego z nich. Oczywiście najbardziej denerwująca była Miranda, która zawsze musiała być w centrum zainteresowania, miała najlepsze pomysły (przynajmniej w swoim mniemaniu), a przez to stawała się po prostu wredną, natrętną babą, z kompleksem wyższości. Znajdowała sobie ofiarę, przy, której zawsze czuła się lepsza. Większość bohaterów, co można było wywnioskować z opisów, nawet specjalnie się nie lubiła, a jedynie trzymały ich przy sobie jakieś wspólne wspomnienia. Autorka przedstawiła ich mocno schematycznie, nie wyróżniali się.

Autorka postanowiła wykorzystać zabieg, aby prawie do samego końca nie wtajemniczyć nas w to, kto jest ofiarą. Podsuwała nam co raz to nowe tropy, byśmy głowili się nad jej przebiegłym pomysłem. Każdy z nich mógł być mordercą, tak samo każdy z nich mógł być zamordowanym. Brakowało mi tutaj jednak tego napięcia, które powinno towarzyszyć nam przy czytaniu takich powieści. Po prostu czytałam bez większego entuzjazmu kolejne strony.

Może na plus wyszło zakończenie. Nie wiem czy się tego spodziewałam, w sumie domyśliłam się co się stanie, ale autorka naprowadzała czytelnika na rozwiązanie zagadki. Jak dla mnie ta powieść to coś w stylu wynurzeń bohaterów, bardziej obyczajówka, w której przewijają się raz po raz wspomnienia dawnych czasów. Dodatkowo jakieś inne, codzienne problemy, czy to jak bardzo życie całej dziewiątki zmieniło się po studiach. Książkę dość szybko się czyta, mimo to, Morderca jest wśród nas zmęczyła mnie i ani trochę nie zachwyciła.



sobota, 18 stycznia 2020

Wiedźmin - serial Netflixa


20 grudnia 2019 roku miejsce miała premiera serialu produkcji Netflixa – Wiedźmin. Oczywiście, że nie mogłam odpuścić sobie seansu, a składało się idealnie, gdyż tego dnia zaczynałam swój świąteczny urlop. Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie jestem fanką twórczości pana Sapkowskiego. Nie chodzi wcale o to, że nie podobała mi się historia przez niego stworzona, wręcz przeciwnie, jednakże styl autora był dla mnie zbyt toporny i ciężko miałam przebrnąć przez lekturę – przeczytałam dwie bądź trzy części serii, już nie pamiętam. Bardziej przypadły mi do gustu gry, mam za sobą wszystkie odsłony. Tak, wiem, że serial nic z grami nie ma wspólnego, ale myślę, że warto wspomnieć tutaj dzieło polskiego twórcy gier CD Project. W końcu to między innymi dzięki tej produkcji Wiedźmin stał się towarem eksportowym.

Historia przedstawiona w serialu biegnie trzema torami – poznajemy tytułowego Wiedźmina, Geralta z Rivii, potężną czarodziejkę, Yennefer z Vengerbergu oraz Lwiątko z Cintry, Księżniczkę Ciri. Wydarzenia z życia całej trójki przedstawione są niezależnie od siebie. Uważam, że jest to bardzo dobry zabieg, pozwala nam to bowiem poznać głównych bohaterów, zrozumieć ich pobudki i zachowania. W pewnym momencie losy całej trójki krzyżują się, ale nie będę spojlerować. Chociaż ten, kto ma za sobą lekturę sagi na pewno wie o co chodzi.


Mogłabym powiedzieć, że gdy usłyszałam, iż to Superman, Henry Cavill ma zagrać tytułowego Wiedźmina byłam pełna obaw. Aktor jest, obiektywnie mówiąc, przystojny, zawsze myślałam, że będzie pasował bardziej na amanta, a nie na Łowcę Potworów. Jestem jednak zmuszona oddać mu cały honor, Henry nie grał Geralta. On był Geraltem przez cały sezon serialu. Jego, ruchy, mimika, sposób wypowiadania się sprawiał, że nie można było oderwać wzroku. Charakteryzacja zrobiła swoje. Na uwagę zasługują również sceny walk. Są bardzo dobrze zrealizowane i dopracowane, a Henry Cavill świetnie odnajdywał się w walce na miecze. 


Anya Chalotra, która wcieliła się w rolę Yennefer robiła wszystko, by jak najbardziej oddać charakter potężnej czarodziejki. Czasami jej się to udawało, a czasami odbierałam ją jak naburmuszoną dziewczynkę, która krzywi się kiedy coś nie idzie po jej myśli. Można też pomyśleć, że aktorka jest zbyt młoda na tę rolę, w końcu Anya Charlotra ma dopiero 23 lata, a Yennefer, była kobietą dojrzałą, z wyglądu około czterdziestoletnia, ale uważam, że mimo wszystko nie było to najgorsze rozwiązanie. Mocno widać także jej hinduskie korzenie, ale czy to naprawdę taki minus? Każdy z nas ma jakieś wyobrażenie o postaciach z książek, dlatego myślę, że nigdy nie da się wszystkich zadowolić. Dla mnie osobiście najlepszą Yen była ta przedstawiona w trzeciej odsłonie gier Wiedźmin III: Dziki Gon. Takie same zarzuty mam w stosunku do aktorki wcielającej się w rolę Ciri, chociaż młodziutka Freya Allan, jak dla mnie zagrała o niebo lepiej od Anyi.

Myślę, że na wyróżnienie aktorskiej gry zasługują również Joey Batey wcielający się w rolę Jaskra. Jego postać wyszła właśnie taka, jaką sobie zawsze wyobrażałam – słodki i uroczy a przy tym niestosownie irytujący, nadrabiający jednak poczuciem humoru. Ponadto bardzo przekonujące były dla mnie dwie kobiecie postaci: Jodhi May jako królowa Calanthe oraz MyAnna Buring jako Tissaia de Vries. Od samego początku bardzo dobrze wczuwały się w charakter swoich postaci, nie było w nich ani trochę sztywności i wymuszenia. Z kolei największym niewypałem okazała się aktorka wcielająca się w Triss Merigold. Nie ukrywam, że nie lubię tej czarodziejki. Nie zdobyła mojej sympatii ani w książkach, ani w grach i jak widać nawet w serialu nie potrafiłam się do niej przekonać, może za sprawą aktorki a może za sprawą swoich uprzedzeń.

Bardzo podobała mi się scenografia. Dało się wyczuć ten fantastyczny klimat miast oraz wiejskich terenów. Nie mogę powiedzieć, byśmy dostali słowiańską atmosferę, ale w końcu nie jest to polski serial (może i dobrze!). Na plus na pewno wyszło umiejscowienie bitwy pod Sodden w naszym Ogrodzieńcu. Och, jak zazdroszczę tym ludziom, którzy przypadkiem mogli spotkać aktorów grających w serialu. Sama scena bitwy mi osobiście się bardzo podobała. Podsumowując serial może mieć tyle samo zwolenników co przeciwników. Każdy z nas na pewno miał rożne oczekiwania co do przedstawionej historii, chociaż ja osobiście przyjęłam to tak jak jest. Nie myślałam o aktorach, scenografii czy o potworach. Uznałam po prostu, że jest to super gratka dla fana fantastyki a już na pewno dla fanów Wiedźmina. Owszem, jest sporo minusów, ale nie ma takiej produkcji, która byłaby idealna i zadowoliła każdego. Ja osobiście czekam niecierpliwie drugi sezon serialu i mam nadzieję, że również mnie nie zawiedzie.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...