wtorek, 24 marca 2015

Mariusz Klimek - Światłocień

Tytuł: Światłocień
Autor: Mariusz Klimek
Wydawnictwo: Warszawska Firma Wydawnicza, 2014
Pierwsze wydanie: 2014
Strony: 170


Jurek tej nocy nie zapadł w taki sam sen, jak każdej poprzedniej nocy. Ten sen zaprowadził chłopca na ogromne pustkowie, a jego jedynym towarzyszem jest kot o imieniu Konfucjusz, którego zadaniem jest przeprowadzenie śmiertelnika przez pustynię. A najważniejsze to zdążyć przed zmrokiem, by nie wpaść w ręce Admirała Zmierzchu…

Bywa tak, że po przeczytaniu jakiejś książki nie potrafimy znaleźć słów, by opisać, jakie wrażenie na nas wywarła. Doznałam właśnie takiego uczucia po lekturze Światłocienia autorstwa Mariusza Klimka. Na niewielkiej ilości stron, autor zawarł wiele treści. W opowieści tej jawa miesza się ze snem, nie wiemy co jest prawdziwe, a co nie, coś jednak sprawiło, że nie potrafiłam się od niej oderwać i zahipnotyzowana brnęłam wgłąb świata wykreowanego przez autora.

Głównym bohaterem Światłocienia jest trzynastoletni Jurek. Budzi się na zalanej żarem pustyni, a jego jedynym towarzyszem jest kot. Okazuje się, że chłopiec musi podążać za Konfucjuszem, aby bezpiecznie przejść do wyjścia, zanim dopadnie go Admirał Zmierzchu. Przyznam się szczerze, że pierwsze strony książki wprowadziły mnie w stan ogłupienia, przez co określałam ją mianem "dziwnej, ale wciągającej", jednak wiedziałam, że fantasmagoryczne tło powieści kryje w sobie coś więcej. Historia ta otoczona jest mgiełką tajemnicy, nutką fantastki i szczyptą subtelnej magii, ponadto czyta się ją niezwykle szybko

Autor wykorzystał tutaj motyw wędrówki. Chłopiec zmierza do celu, zbaczając po drodze z wyznaczonej przez Konfucjusza trasy. Jurek się nie poddaje, jest uparty, pełen nadziei i nawet napominania jego przewodnika nie sprawiają, że się ugnie. Z kolejnymi etapami swej podróży napotyka coraz to nowych przyjaciół, którym pomaga. Każde zadanie, które stoi przed naszymi bohaterami jest przemyślane, a jeśli nawet na samym początku wydawało mi się bez sensu po lekturze całej powieści mogę śmiało powiedzieć, że miało to sens. Zakończenie tej krótkiej historii zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Zupełnie nie spodziewałam się tego, co pan Klimek przygotował.

Nie obyło się jednak bez zgrzytów, bowiem korekta w powieści po prosu leży i kwiczy. Rozumiem, że mogą zdarzyć się literówki, ale to były takie rzeczy, na które każdy czytelnik zwraca uwagę, czyli na przykład brak odstępu między kolejnymi wyrazami. Recenzja jest krótka, gdyż, tak jak już wspominałam wcześniej, nie potrafię słowami opisać tego, jak czuję się po lekturze tej książki. Wywarła na mnie ogromne wrażenie i na pewno będę pamiętać, że "niektóre światła nigdy nie gasną"... 

piątek, 20 marca 2015

Jacqueline Carey - Strzała Kusziela

Seria: Trylogia Kusziela, tom I
Tytuł: Strzała Kusziela
Autor: Jacqueline Carey
Wydawnictwo: MAG, 2004
Pierwsze wydanie: 2001
Przekład: Maria Gębicka - Frąc 
Gatunek: Fantasy
Strony: 688

Fedra nó Delaunay jest niezwykle wyjątkową kobietą. Urodziła się bowiem ze szkarłatną plamką w oku - Strzałą Kusziela, jest ona wybranką, która jednocześnie doświadcza bólu i rozkoszy. Jako dziecko została sprzedana do jednego z Trzynastu Domów, skąd wykupił ją Anafiel Delaunay, który jako jedyny poznał jej naturę. Od tego czasu była szkolona nie tylko w sztuce miłości, ale także jako szpieg - opanowywała umiejętności patrzenia i słuchania, zapamiętywania i analizowania. Wplątana w dworskie intrygi. odkrywa spisek, który może wstrząsnąć posadami jej ojczyzny.

Opasłe tomiska to powieści, na które zawsze uważam. Uważam bowiem, że nie każdy autor jest w stanie napisać taką książkę, by przez prawie siedemset stron trzymała mnie w napięciu. Często też mam wrażenie, że niektórzy z nich nie potrafią udźwignąć intryg, które stworzyli, przez co prowadzą do szybkiego ich rozwiązania. Sprawia to jedynie, że zaczynam się irytować. Nie zawsze im więcej treści, tym lepiej dla książki. Jak było ze Strzałą Kusziela?

Na okładce możemy przeczytać, iż jest to erotyk osadzony w fantastycznym świecie. Cóż, moi drodzy, erotykiem bym tego nie nazwała, gdyż scen łóżkowych nie ma tutaj wcale więcej, niż w przeciętnych romansach. Sceny miłosne w  Strzale Kusziela odróżnia jedynie to, iż jest tutaj bardzo dużo wątków homoseksualnych, a Ferda lubi po prostu ostrzejsze zabawy. W końcu została zrodzona i wyszkolona właśnie po to, by uwodzić mężczyzn i kobiety swoją umiejętnością przeżywania rozkoszy w bólu i poniżeniu. Uważam, że autorka miała dość ciekawy pomysł. Fabuła powieści również jest intrygująca. Niektórych może razić ilość polityki, ale na tym właśnie opiera się cała książka. Sama średnio przepadam za rozgrywkami dziejącymi się w świecie władzy i ambicji, jednak mimo to, powieść czytało mi się bardzo szybko. Nie całą... jednak o tym będzie mowa za chwilę. Autorka umieściła tutaj mnóstwo bohaterów pobocznych, w których gubiłam się niemiłosiernie, na szczęście na samym początku jest spis wszystkich postaci, co pomagało mi się troszeczkę odnaleźć. Na plus zasługuje fakt, że niemal każda z nich została dopracowana w najmniejszym szczególe. Najbardziej polubiłam pana Fedry, czyli Anafiela Delaunaya.

Co mogę powiedzieć o samej Fedrze? Nie przypadła mi do gustu. W książce mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową, a jak wiecie, nie bardzo za taką przepadam. Możemy poznać wewnętrzne odczucia bohatera, ale w ten sposób zostają zepchnięte na bok inne postacie. Królowa Kurtyzan na pewno jest wyjątkowa. Jej dar kusi, jest obiektem pożądania przez wielu wysoko postawionych, przez co trochę obrosła w piórka. Jest piękna, wszechstronnie utalentowana, spostrzegawcza, bystra i w tym wszystkim strasznie zarozumiała. Odebrałam ją jako typową Mary Sue. Okazuje się, że pod koniec książki jest ważniejsza, niż sama królowa. Tutaj muszę też przejść do drugiego bohatera tej powieści, Joseclina. Jest to młody Kasjelicki mnich, który zapałał miłością do naszej Fedry. Przez cały czas zastanawiałam się, jak taki mężczyzna mógł zwrócić uwagę na taką... irytującą kobietę. On sam wydał mi się nieśmiałym mężczyzną, trochę dziecinnym, ale uroczym. Wątek romantyczny jest poprowadzony niezbyt dobrze. Nie lubię, kiedy postaci rzucają sobie w ramiona od razu, kiedy się tylko poznają i uważają, że to wielka miłość, ale przesadzanie w drugą stronę, jak to było w tym przypadku, też nie służy niczemu dobremu.

Wspomnę teraz o tym, o czym mówiłam na początku. Uważam, że książce tej lepiej by posłużyło, gdyby została okrojona, powiedzmy, do czterystu stron. Autorka na początku wykreowała coś rewelacyjnego, coś, co czytało się z zapartym tchem i rumieńcem na policzku. Później akcja jeszcze bardziej przyspieszyła, sprawiając, że moje serce biło szybciej i nie mogłam iść spać, gdyż chciałam się dowiedzieć, co będzie dalej. Przez ostatnie dwieście stron mój zapał zmalał i odkładałam ją na półkę po przeczytaniu dwudziestu stron. Co mi się nie podobało? Rozwiązania niektórych intryg. Wszystko działo się za prosto, za szybko. Autorka podrzucała swoim postaciom pod nos niemal każde rozwiązanie zagadki, a opisy bitew były wręcz żałosne. Wyglądało to tak, jakby Carey chciała jak najszybciej doprowadzić do zakończenia całej historii.

Na wspomnienie zasługuje wykreowany świat. Jest po prostu rewelacyjny. religia miesza się z filozofią i widać, że autorka spędziła mnóstwo czasu, by dopracować każdy szczegół tła powieści. Wykorzystała do tego tak naprawdę stare wierzenia, jak i obecne, pomieszała historię ze światem fikcyjnym, a mapa świata jest po prostu mapą Europy, tylko przerobioną po swojemu, a jednak jest to coś, co mnie urzekło. Podsumowując, nie chce Wam odradzać tej powieści. Jest dobra, oceniłabym ją nawet jako bardzo dobrą, jednak ta końcówka zaważyła na mojej opinii. Myślę, że jeśli ktoś lubi mnóstwo dworskich intryg, a przy tym nie razi go odrobina pieprzu w powieści, powinien poznać Fedrę i jej historię.

niedziela, 15 marca 2015

Claire Kendal - Wiem o tobie wszystko

Tytuł: Wiem o tobie wszystko
Autor: Claire Kendal
Wydawnictwo: Akurat, 2015
Pierwsze wydanie: 2014
Przekład: Piotr Lewiński
Gatunek: Thriller
Strony: 416

Clarissa z każdym dniem czuje się coraz bardziej osaczona przez Rafe'a. Gdziekolwiek spojrzy, widzi jego twarz, w którąkolwiek stronę się odwróci, dostrzega jego cień, dokądkolwiek pójdzie, on podąża za nią. A wszystko dlatego, ze Rafe się w niej zakochał. 
Śmiertelnie.

Wiem o tobie wszystko w końcu trafiło w moje ręce. Bardzo chciałam tę książkę przeczytać, dotyczy ona bowiem stalkingu - tematu, który mnie bardzo interesuje. Zjawisko to jest tak samo intrygujące, jak przerażające. Na samą myśl o tym, że ktokolwiek miałby mnie osaczyć swoją osobą, wysysać energię życiową poprzez stopniowe tłamszenie woli do życia, nagabując, nachodząc, dając niechciane prezenty dostaję gęsiej skórki. Jest wiele złych rzeczy, które mogą się trafić w życiu, a posiadanie "własnego" stalkera jest na pewno jednym z nich. Przyznam się szczerze, że oczekiwałam po tej powieści wiele. Szumnie reklamowana jako thriller psychologiczny, rozbudzała moje nadzieje na przeżycie chwil grozy. Co otrzymałam? Niestety, na pewno nie thriller. Mogłabym nazwać tę powieść raczej dramatem, książką obyczajową z zabarwieniem dreszczowca, ponieważ nie wywoływała u mnie tego napięcia, jakiego oczekuje się po tego typu gatunku. Nie mogę też powiedzieć, że ta książka jest zła. Ale do rzeczy. 

Książka napisana jest w formie dziennika, w którym Clarissa opisuje swoje uczucia, który przeplata się z formą narracji trzecioosobowej. Mi to nie przeszkadzało, gdyż ostatnio wiele powieści jest pisanych w ten sposób, jednak nie odpowiadało mi to, że Clarissa spisywała wydarzenia w czasie teraźniejszym. Autorka jednak w większości dobrze oddała uczucia i strach głównej bohaterki, więc mogłam przymknąć oko na ten mankament. Kolejnym ważnym punktem powieści, była rozprawa sądowa, w której Clarissa była sędzią przysięgłym. To podobało mi się już znacznie mniej. Pewne rzeczy mi tam nie grały, ale z drugiej strony poza Sędzia Anna Marią Wesołowska i rozpraw w filmach nigdy nie widziałam, jak wygląda proces, więc myślę, że zostawię to do oceny innym.

Clarissa to typowa szara myszką. Ugrzeczniona, miła, ma problem z powiedzeniem NIE. Nikt nie wpoił w nią zasad asertywności, co Rafe bardzo chętnie wykorzystał. Po rozstaniu z partnerem czuła się zagubiona i samotna. Pragnienie posiadania dziecka przesłaniało jej pół świata. Czy Rafe był dobrze oddaną postacią? Był irytujący w swoim zachowaniu, a kiedy po raz tysięczny powtarzał imię "Clarissa" najzwyczajniej w świecie miałam ochotę go uderzyć. Z drugiej jednak strony nie odczuwałam strachu przed jego osobą, co najwyżej złość. To, że każdy stalker w pewnym momencie może stać się niebezpieczny, to wiedza oczywista i może tylko dlatego pojawiało się u mnie lekkie ukłucie niepokoju, które równie szybko znikało.

Akcja jest przemyślana, jednak przez pierwsza połowę powieści strasznie mnie nużyła. Toczyła się powolnym tonem, zapewne mając na celu granie na naszych emocjach, by w drugiej wybuchnąć z całą mocą. No i po raz kolejny muszę stwierdzić, że pewne fragmenty były dla mnie najzwyczajniej w świecie naciągane. Po prostu coś mi nie pasowało, coś zgrzytało i sprawiało, że zamiast drżących z niepokoju rąk, otrzymałam uniesioną brew i pytanie "Serio?" cisnące się na moje usta. Zakończenia, niestety, się domyśliłam.... Wiem, że wymieniłam więcej wad, niż zalet tej książki, jednak oceniałam ją jako thriller. Kiedy spojrzycie na nią w innych kategoriach, otrzymacie całkiem zgrabnie napisaną powieść, którą warto przeczytać.

środa, 11 marca 2015

Lauren Oliver - [pandemonium]

Seria: Delirium, tom II
Tytuł: [pandemonium]
Autor: Lauren Oliver
Wydawnictwo: Otwarte, 2012
Pierwsze wydanie: 2012
Przekład: Monika Bukowska
Gatunek: Dystopia
Strony: 376

Lena żyje w świecie, w którym [miłość] uznano za niebezpieczną chorobę. Ludzie poddawani są zabiegowi, po którym już nigdy nie będą mogli kochać. Tuż przed operacją dziewczyna zakochuje się w Aleksie. Ich wspólna ucieczka kończy się tragicznie... Wśród dymu i płomieni Lena widzi twarz ukochanego po raz ostatni. Z utraconej [miłości] i bólu rodzi się nowa Lena Morgan Jones - członkini ruchu oporu.Podejmuje się niebezpiecznej misji. Na jej drodze staje tajemniczy Julian.
opis z okładki

Jeśli zapytalibyście mnie, który autor moim zdaniem najbardziej zepsuł dobrze zapowiadająca się serię, bez wahania wskazałabym Lauren Oliver. Autorka ta, na jej nieszczęście, stacza się po równi pochyłej i, jeśli w trzeciej części przygód Leny nic się nie zmieni, uderzy z impetem o dno. Podczas gdy [delirium] było historią spójną, dopracowaną, z ciekawymi postaciami, tak [pandemonium] to kicz, utrzymany w nurcie powieści młodzieżowych, które, w wielu przypadkach, są bez ładu i składu. W poprzedniej części nawet schematy wydawały się być interesujące i intrygujące, a tutaj są po prostu nudne. Moje rozczarowanie jest tak ogromne, że nie da się tego w żaden sposób opisać. [delirium] spodobało mi się głownie dlatego, bo było bardzo intymną historią Leny. Dziewczyna zaczynała się pomału przebudzać, widzieć rzeczywistość taką jaką jest, a nie taką, jaką jej wmówiono. Kiedy sięgałam więc po kontynuację, liczyłam na coś utrzymanego w podobnym tonie. Domyślałam się, że skoro dołączyła do ruchu oporu będzie to coś bardziej ogólnego, jednak nic nie przygotowało mnie na to, co otrzymałam. Było to jak uderzenie obuchem w tył głowy. No i muszę sprostować opis. Julian nie był w żaden sposób tajemniczy...

Książka podzielona jest na rozdziały, w których przeplatają się wydarzenia rozgrywające się zaraz po przekroczeniu granicy przez główną bohaterkę oraz na te, które dzieją się obecnie (WTEDY i TERAZ). Nie powiem, był to zabieg dość ciekawy. Historia została tak skonstruowana, że nie w żaden sposób nie utrudniało to czytania. Obawiam się jednak, że Oliver postanowiła porzucić w pewnym momencie historię WTEDY, gdyż wyglądała tak, jakby została urwana w połowie. Wydarzenia dziejące się w TERAZ były dla mnie koszmarem. Zaczęło się dość intrygująco, ale później akcja zaczynała mnie drażnić. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, powiem tylko, że chodziło o porwanie, ucieczkę i płaskie intrygi...

Jak już wspomniałam, zarówno fabuła jak i strona techniczna powieści kuleje. I to bardzo. Uważam, że autorka nie przyłożyła się do dopracowania swojej powieści. Nie chodzi o język, do niego nie mam zastrzeżeń, ale same wydarzenia wydają się być trochę irracjonalne. Tego, ile razy Lena została poraniona i uwięziona nie sposób zliczyć. Myślę, że każdy człowiek po czymś takim ledwie słaniał by się na nogach, ale ona nie miała problemu z wielogodzinnym marszem. Poza tym, autorka w pewnych momentach pisała w taki sposób, że bardzo się gubiłam. Lena skradała się do pewnego miejsca, które miało być pilnie strzeżone, po czym wychodzi sobie z niego jakby nigdy nic. Za dużo zbiegów okoliczności jak na mój gust. Ponadto powieść ta jest przewidywalna do bólu. Było wiele fragmentów, w których po prostu wiedziałam, co się stanie potem.

Teraz będę się pastwiła nad bohaterami tej powieści. Samą Lenę uwielbiałam w pierwszym tomie. Była dla mnie jedyną nastoletnią bohaterką, która nie biła po oczach swoją infantylnością, niezdecydowaniem i nielogicznym zachowaniem. W [pandemonium] na samym początku też taka była. Z dziewczęcia przerodziła się w silną kobietę, która walczyła o to, co chce osiągnąć, bardzo zazdrościłam jej determinacji i woli walki. Na początku załamana strata ukochanego, podnosiła się. W pewnym momencie jednak autorka całkowicie zmieniła koncepcję kreacji Leny i z silnej, niezależnej dziewczyny zrobiła typową nastolatkę, która do końca nie potrafiła się zdecydować skąd jej zawiewa. Innymi słowy przeszła ona ewolucję wsteczną. Druga postacią, której miałam serdecznie dość i żałowałam, że w ogóle w tej książce się znalazła jest sam Julian. Osiemnastolatek był w swoim zachowaniu gorszy, niż Triss z Przywoływacza Dusz, a tym, którzy nie czytali ani książki, ani recenzji wspomnę, że był to dorosły mężczyzna, który wylewał więcej łez, niż niejedna z nas, drogie panie. Chłopak nie miał za grosz charakteru, a do Aleksa mu bardzo, bardzo daleko. Poza nimi znalazło się tutaj także mnóstwo innych postaci, z których na największą uwagę zasługuje Raven. Dziewczyna może i nie wzbudziła we mnie najlepszego wrażenia, jednak jest najlepiej scharakteryzowaną bohaterką tej książki.

Nie będzie tajemnicą, jeśli zdradzę, że między Leną i Julianem dochodzi do czegoś więcej. Było to oczywiste i sztampowe, a ja nie mogę tego autorce wybaczyć. Po cudownym Aleksie, który zdobył moje serce, Oliver zafundowała nam płaczącego mazgaja, który był bardziej dzieckiem, niż czternastoletni chłopcy. Nie mam dla niego usprawiedliwienia, a przez to, co przeżył powinien być o wiele silniejszy. Rozumiem, że autorka chciała wprowadzić coś dramatycznego, żeby Julian również zobaczył, jak wygląda deliria, ale można było skonstruować świetną historię bez tego dziwacznego "romansu", który zepsuł mi cały odbiór książki... Coś, co miało być wzruszające, w rezultacie było denerwujące i niepotrzebne.

Oczywiście, [pandemonium] to nie same wady, chociaż plusów za wiele znaleźć nie mogę. Na pewno na wyróżnienie zasługuje ilość akcji, która dominuje w całej powieści. Ciągle coś się dzieje,  bohaterowie ciągle gdzieś uciekają, a Lena walczy, kombinuje, wędruje. Książkę ponadto czyta się niezwykle szybko, ja osobiście skończyłam ją w jeden dzień. Niestety, nie jestem w stanie znaleźć więcej zalet tej powieści, co niezwykle mnie smuci, gdyż naprawdę miałam nadzieję, że nie zawiodę się na twórczości autorki. Po [requiem] na pewno sięgnę, tylko i wyłącznie po to, aby sprawdzić, jak zakończyła się cała historia, bo już nie wierzę w to, że Lauren Oliver będzie potrafiła mnie czymś zaskoczyć.

sobota, 7 marca 2015

Mark Billingham - Kości

Seria: Tom Thorne, tom XII
Tytuł: Kości
Autor: Mark Billingham
Wydawnictwo: Burda Książki, 2015
Oryginalne wydanie: 2014
Przekład: Robert P. Lipski
Strony: 460

Tom Thorne wraca do służby w wydziale zabójstw, znowu jest detektywem inspektorem. Ale w jego powrocie do pracy jest pewien haczyk. Stuart Nicklin, psychopatyczny seryjny zabójca manipulujący ludźmi i nakłaniający ich do morderstw, dogadał się z policją i zapowiedział, że ujawni miejsce, gdzie dawno temu pogrzebał ciało swojej ofiary. Nicklin zażądał, aby to właśnie Thorne eskortował go na miejsce zbrodni sprzed lat, odludną wyspę Bardsey u wybrzeży Walii.  Thorne podejrzewa, że w jego żądaniu kryje się coś więcej, że sadysta ma jakiś ukryty plan, który zechce wprowadzić w życie, kiedy tylko dotrą na odciętą od świata wysepkę. Postanawia jednak wykonać zlecone zadanie. Plan Nicklina jest bardziej złożony, perfidny i sadystyczny, niż Thorne mógłby się spodziewać. Inspektor będzie miał przeciw sobie nie tylko niegościnną wyspę i siły natury, ale także swoje własne sumienie, gdy przyjdzie mu dokonać wyboru, jakiego się nie spodziewał i który podda w wątpliwość wszystko, w co do tej pory wierzył… 

Na samym początku muszę wspomnieć o najważniejszym, mianowicie jest to już dwunasty tom przygód detektywa Toma Thorne'a. Nie wiedziałam o tym, gdy sięgałam po tę powieść, przez co odczuwałam lekki dyskomfort, gdyż myślałam, że będzie mi to utrudniało czytanie. Nic bardziej mylnego. Autor zadbał o to, byśmy mogli sięgnąć po ten tom serii, nie znając wcześniejszych przygód detektywa. Jeśli są jakieś odniesienia do jego przeszłości, jest to wytłumaczone, a jeśli nie, są to jedynie delikatne wspomnienia, których w wielu książkach jest na pęczki.

Fabuła powieści rozgrywa się w ciągu dwóch dni. Zaczyna się ona "z pompą", gdyż jesteśmy świadkami porwania. Nikt nie pisze kogo i przez kogo, co na początku sprawiło, ze czułam się lekko zdezorientowana, ale równocześnie zaintrygowana. Następnie przenosimy się do więzienia, gdzie poznajemy większość bohaterów książki. Wszystko wydaje się być tutaj dziwne, niezwykłe, ale przede wszystkim niepokojące. W ciągu czytania zadawałam sobie nieustannie pytania, dlaczego morderca właśnie teraz się uaktywnił, o co mu chodzi, dlaczego w to wszystko wplątany jest Tom Thorne? Zadziwiające jest to, że na odpowiedzi musiałam czekać praktycznie do samego końca, co jest dla mnie ogromnym plusem. Nie znoszę bowiem, kiedy jedno zdanie zdradza mi całe zakończenie już w połowie książki. Można powiedzieć, że akcja toczy się dość powolnym torem, ale przez czas trwania powieści byłam w ciągłym napięciu.

Klimat, który stworzył Mark Billingham jest mroczny, wzbudzający lekki dreszczyk emocji. Już od samego początku czuć grozę całej tej sytuacji. Zaskakującym faktem, a zarazem i bardzo pozytywnym, jest to, że klimat ten utrzymywał się do końca książki. Czytałam Kości z zapartym tchem, nie mogąc doczekać się, co będzie dalej, a autor nie był skory do tego, aby podrzucić mi jakikolwiek fragment układanki, a przynajmniej tak myślałam, dopóki nie zamknęłam ostatniej strony powieści. Okazuje się, że wszystko tutaj ma znaczenie, ale nawet, jeśli śledzi się uważnie kolejne zdania, ciężko wydedukować co się stanie. Można podejrzewać zarówno wszystkich, jak i nikogo, można spodziewać się wszystkiego, ale i niczego.

Największym atutem Kości jest na pewno kreacja psychopatycznego mordercy, Nicklina. Szczerze mówiąc wzbudzał on we mnie strach nawet na kartkach powieści.  Z perspektywy obserwatora wgłębiamy się w jego chorą psychikę, śledzimy dziwne zachowania, "słuchamy" jak dobrze potrafi grać na uczuciach i emocjach jego współtowarzyszy podróży i podziwiamy ich za to, że nie wsadzili mu pistoletu do ust i nie pociągnęli za spust, albo nie uciekli z krzykiem. Ja na pewno bym tak zrobiła. Przy tym wszystkim, Nicklin się świetnie bawi obserwując reakcje innych na jego komentarze. Jest to mężczyzna bardzo inteligentny, tak jak przystało na seryjnego mordercę, a do tego świetnie manipuluje otoczeniem. Jest osobą charyzmatyczną, bo w końcu wielu za nim poszło. Myślę, że na wspomnienie zasługuje też współwięzień Nicklina, Jeff Batchellor. Jest to mężczyzna, który walczy ze swoimi demonami, ale przez całą powieść nie wiedziałam, czy mu współczuć, czy go potępiać. Pozostałe postacie są raczej tłem, niewiele bowiem wnoszą do historii. 

Jeśli chodzi o głównego bohatera, czyli samego Toma Thorne'a, to w sumie nie wiem co mam o nim myśleć. Jest typowym policjantem, który jest zdystansowany do świata, podejrzliwy i nieufny, z drugiej jednak strony w pewnych momentach mnie irytował, nie rozumiałam pod koniec jego zachowania, dopóki nie przemyślałam sobie na poważnie zakończenia. Doszłam do wniosku, że jednak jest to logiczne. Poza tym myślę, że gdybym zaczęła czytać całą serię od pierwszego tomu (a na pewno to teraz zrobię), to będę mogłabym o nim powiedzieć coś więcej. Podsumowując jest to książka, którą warto przeczytać. Mark Billingham skonstruował bardzo dobry thriller, który zasługuje na to miano. Historia jest bardzo logiczna i przemyślana, a ewentualne niedociągnięcia nie utrudniają w żaden sposób czytania powieści, którą, swoją drogą, pochłania się stronę za stroną. Ja mogę Wam ją jedynie polecić.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję

środa, 4 marca 2015

Joseph Gelinek - Dziesiąta Symfonia

Tytuł: Dziesiąta Symfonia
Autor: Joseph Gelinek
Wydawnictwo: Muza SA, 2009
Oryginalne wydanie: 2008
Przekład: Ewa Zaleska
Strony: 360

W świecie  muzycznym dochodzi do prawdziwej sensacji! Jeden z kompozytorów, Ronald Thomas twierdzi, iż odnalazł zapiski X symfonii Beethovena, mało tego, dokonał rekonstrukcji tego dzieła. Na prywatnym koncercie, na którym Thomas ją wykonuje, znajduje się między innymi młody, hiszpański muzykolog Daniel Paniagua. Zaczyna on podejrzewać iż Thomas jest w posiadaniu oryginału tego dzieła. Wkrótce Ronald zostaje zamordowany, ktoś uciął mu głowę, na której została wytatuowana pięciolinia z nutami. Młody muzykolog zostaje poproszony o pomoc, przy rozwiązaniu całej sprawy, jednocześnie zagląda wgłąb życiorysu Beethovena i odkrywa nieznane fakty z biografii tego wielkiego kompozytora.

Pisanie recenzji tej powieści nie jest dla mnie łatwe. Nie jestem bowiem fanką muzyki klasycznej, ponadto nie bardzo znam się na tych wszystkich terminach muzycznych i zapisach nutowych. Na szczęście, Joseph Gelinek, a właściwie autor, który ukrywa się pod tym pseudonimem (próbowałam znaleźć prawdziwe personalia, jednak niestety, nie udało mi się to), doskonale wszystko wytłumaczył. Nie chciałabym potraktować tej powieści zbyt brutalnie tylko ze względu na moją ignorancję w tej tematyce.

Zacznę może od tego, że z Dziesiątą Symfonią spędziłam całkiem przyjemnie czas. Książka mnie wciągnęła, akcja wartko pchała się do przodu, a nawet te opisy, o których wspomniałam wcześniej, nie sprawiały, że miałam ochotę ziewać. Jest napisana lekkim, przyjemnym językiem, nie utrudniającym czytania, powiedziałabym nawet, że zachęca do tego, aby czytać kolejne strony. Intryga, którą uknuł autor jest bardzo ciekawa. Zabrakło mi tutaj jednak pewnego elementu, mianowicie, książka nie wzbudziła we mnie szybszego bicia serca, ani tego napięcia, które czuje się podczas lektury thillera. Owszem, cała zagadka śmierci była intrygująca, ale nazwałabym jednak powieść lekkim kryminałem. Zakończenie było zaskakujące. Niewielu autorom udaje się wywieść mnie w pole, a tu proszę, jednak się udało. Ponadto szyfrowanie za pomocą nut wywarło na mnie ogromne wrażenie.

Okazuje się, że postacie w książce mogą mieć także swoje prywatne życie, kompletnie niezwiązane z wątkiem głównym powieści. Autor wprowadził tutaj elementy dnia codziennego Daniela Paniaguy oraz innych bohaterów pojawiających się w powieści. Jeśli już jesteśmy przy kreacji bohaterów, to muszę przyznać, że Joseph Gelinek sprostał temu zadaniu. Stworzył zupełnie rożne postacie, z ciekawymi charakterami. Na samym początku Daniel mnie denerwował, ale doszłam do wniosku, że jest to jedna z tych osób, które możemy codziennie mijać na ulicy: zapominalski, ale kiedy chodzi o jego "konika" to potrafi recytować w środku nocy fakty z życia Beethovena., trochę roztrzepany, ale kiedy przychodziło co do czego, to potrafił się zebrać w sobie. Kolejną rzeczą, na która chcę zwrócić uwagę jest fakt, że autor sprawnie opisuje nam wiele faktów dotyczących Ludwiga van Beethovena. Przedstawia nam jego osobę, miłostki, ale także przewijają się tutaj także inni kompozytorzy. Wspomnienie w powieści nie ominęło także samego Napoleona Bonaparte.

W Dziesiątej symfonii fakty historyczne mieszają się z fikcją literacką i tylko ktoś dobrze obeznany w temacie będzie potrafił rozróżnić, gdzie kończy się prawda, a zaczyna fantazja autora. Czy Beethoven naprawdę napisał X symfonię? Tego nikt nie wie, ale podobno mierzył się z takim zamiarem. Książka nie jest idealna, chociaż czytało mi się ją bardzo dobrze. Nie podobało mi się to, że bohaterowie mają o wiele większą wiedzę, niż czytelnik. Pierwszy raz spotkałam się z takim zabiegiem i mam nadzieję, że więcej mi się to nie zdarzy. Poza tym, tak jak już wspomniałam wcześniej, nie jest to powieść, która trzyma w napięciu tak, jak prawdziwy thiller, jeśli jednak szukacie czegoś przyjemnego, co będzie odskocznią od nieprzyjemności dnia codziennego, w takim razie zachęcam do przeczytania tej powieści.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...